Dzisiejszego dnia mieliśmy chyba najbardziej niezwykłych kierowców ze wszystkich, którzy nas podwozili przez cały okres naszego pobytu w Turcji. Wpierw jednak musieliśmy wydostać się z Pamukkale. Wytoczyliśmy się z miasta chyba po ponad godzinie jazdy 30 km/h i zatrzymywaniu się co 10 - 15 m. Wydaje mi się, że dolmusze są częściowo prywatne, dlatego kierowcom tak bardzo zależy, żeby zabrać jak najwięcej osób, co bywa bardzo denerwujące;/ Wysiedliśmy na teoretycznie głównej drodze do Sanihili. Teoretycznie, bo praktycznie to wyglądała jak objazd - nic tamtędy nie jechało. Szybko zaczęliśmy w myślach kombinować i rozważać, c dalej, aż pojawił się jeden samochód. Bez większej nadziei machnęłam ręką, a on ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zatrzymał się! W środku siedziało małżeństwo z może 3 - letnim dzieckiem. Aby nas podwieźć zaczęli się przepakowywać i przesiadać, żebyśmy mieli wygodnie. Mieliśmy dużo szczęścia, gdyż jak się okazało, pomylili drogę i tylko przez przypadek znaleźli się tam, gdzie ich spotkaliśmy. Przejechaliśmy z nimi 130 km, wysadzili nas w Sanihli i podreptaliśmy na obrzeża, żeby dalej szukać szczęścia. Ten odcinek najbardziej nas stresował - 70 km po lokalnych drogach, a jak już wiemy - ciężko się tam łapie stopa. I znowu dpisalo nam szczęście - szybko zatrzymało sie auto prowadzone przez 30-letniego Turka. Na dobry początek znajomości kupił nam lody, Magdnum z wiśniami. Nawet mi, której lody nie smakują, podeszły one bardzo. Pan był generalnie dobrym człowiekiem, gdyż po drodze zgarnął także pośmiardującego staruszka, stojącego na poboczu, podsadził go, żeby było mu łatwiej wejść i zabrał do centrum. Na pożegnanie chciał nam kupic bilety, bo chyba ciężko było mu zrozumieć, że chcemy dalej jechać stopem:) dodał też, że gdybyśmy nie mieli pieniędzy, to mamy zadzwonić, a on nam dośle:) może to też kwestia naszego wyglądu, bo nie wyglądaliśmy zbyt świeżo i zamożnie. I po raz kolejny podreptaliśmy za miasto, aby ustawić się przy głównej drodze na Bursę. Chciałam się lekko odświeżyć, ale nie dane mi było - ledwo stanęliśmy, a zatrzymała się ciężarówka i kierowca kazał nam wskakiwać! Okazało się, że widziałam nas idących wcześniej, więc zawrócił, żeby tylko nam pomóc. Po drodze pan zabrał nas na obiad do Yusuf Kufteci (to samo miejsce, gdzie byliśmy z Mustafą i Azizem), mimo że sam nie jadł, bo przestrzegał ramadanu. Ale w nas wręcz wmuszał jedzenie, a na pożegnanie kupił nam jeszcze po paczce ichniejszych słodkości. chcieliśmy mu jakoś podziękować, ale komunikacja była słaba, więc zadzwoniliśmy do Polski, do Marcina kolegi z pracy, który pochodzi z Turcji, aby on przekazał Panu od nas serdeczne podziękowanie.
Nie wiem o czym tak sobie gawędzili przez telefon, ale potem dostaliśmy smsa, że mamy wyjątkowe szczęście, bo nasz kierowca jest bardzo dobrym człowiekiem. Gdy będziemy w Polsce, t jeszcze raz poprosimy Faruka, żeby zadzwonił do tego pana i pozdrowił go do nas. Tym sposobem dotarliśmy do Bursy. Spore, przemysłowe miasto, z ciekawą starówką. Główny zabytek - meczet o 20 kopułach. Podobno sułtan obiecał, że jeśli pokona Zygmunta Luksemburczyka, to wystawi 20 meczetów. Po wygranej doradcy go przekonali, że taniej będzie wybudować jeden z 20 kopułami. I tak się stało. Dokoła meczetu znajduje się sporo domów o architekturze osmańskiej, kilka łaźni, a nad miastem góruje cytadela. Oczywiście zjedliśmy iskender kebap - Bursa jest jego kolebką. A wieczorem, autobusem miejskim, podjechaliśmy na stare śmieci do Gemliku - śpimy w Domu Nauczyciela. Niestety nie dostaliśmy pokoju z widokiem na morze, ale i tak o niebo wygodniej niż pd namiotem. A przed nami Stambuł!