Dzisiejszy dzien powital nas cieplem i sloneczkiem, co zdecydowanie w^prawilo nas w dobry nastroj. Pierwsze kroki skierowalysmy na Montmartre, szukac atmosfery paryskiej bohemy XIX wieku. Ale czasy sie zmieniaja i zamiast tajemniczych przybytkow rozkoszy,ktorych czestym gosciem bywal m.in. Toulouse-Lautrec, przy placu Pigalle znalazlysmy tylko ciag malo zachecajacych sex shopow. Kasztanow rowniez nie sprzedawano, zatem poszlysmy pod gore na Sacre Coeur. I tu nas szczescie opuscilo- kolejka na gore byla zepsuta i musialysmy o wlasnych silach pokonac te kilkadziesiat (kilkaset??) schodow. Po raz kolejny odkrylam czemu nie lubie jezdzic w gory:) Ze wzgorza widok na miasto- zapierajacy dech w piersi. Tym bardziej,ze zima jest zdecydowanie mniej turystow i mozna spokojnie pokontemplowac landszaft:)
Schodzac natknelysmy sie przy placu Abbesses na sciane wypisana w roznych jezykach zdaniem "kocham cie". Szybko odnalazlam po bialorusku:)
Na koniec spaceru postanowilysmy isc za amerykanska moda i zwiedzic kosciol St. Sulpice slynny dzieki Danowi Brownowi, a takze zobaczyc miejsce gdzie nigdy studiowac nie bedziemy (a szkoda) - Sorbone. Patrzac na jej wspaniale mury az nam sie zachcialo poszerzyc wiedze. Zeby odgonic od siebie te niecne checi pomaszerowalysmy odpoczac do ogrodu luksemburskiego i do domu na obiad. A wieczorem- Sekwana, wino i my:) reszty nie pamietamy:)